- Spróbujcie wmieszać się w tłum, poznać kogoś, zobaczycie, że będzie zabawnie. - Emma podała parze dwie bransoletki, które wsunęli sobie natychmiast na nadgarstki. Takie "bilety wstępu", o których wiedzieli tylko uczestniczący w spotkaniu, Jonathan z Inés, sama manager i Marsi, dawały im możliwość zobaczenia z bliska, jak tak właściwie wygląda od środka praca zespołu poza sceną, poza tym, miał to być pierwszy koncert Inés, na którym nie miał bynajmniej grać jej własny rodzic. Kiedy zostali wpuszczeni do sali razem z kilkunastoma innymi osobami, to, co uderzyło dziewczynę, był fakt, że sala, w której wcześniej siedzieli z Jonathanem, Shannonem, Jaredem i Tomo, grając w jakąś grę, kiedy muzycy wreszcie skończyli wszelkiego rodzaju wywiady do stacji radiowych, gazet i różnych portali internetowych, teraz zmieniła się nie do poznania - wzdłuż jednej ze ścian rozciągnięty był materiał ze zwielokrotnioną, nadrukowaną nazwą zespołu i błękitnymi Triadami, a naprzeciw miejsca dla fanów stał stolik z trzema krzesłami. Wszystko było oddzielone od siebie kolorowymi taśmami, przypominającymi te z lotnisk, tworząc przejścia i rodzaj niewielkiego labiryntu, a zgromadzona grupka czekała ze zniecierpliwieniem na swoich idoli.
Para stała nieopodal siebie, ubrana w oryginalne koszulki ze sklepu zespołu, które dostali wczesnym rankiem od jednego z pracowników z zaplecza. Inés bardzo cieszyło to, że wreszcie ma możliwość zobaczenia ojca Jonathana w jego naturalnym środowisku.
Głowy wszystkich zwróciły się w jednym momencie ku wejściu, którym wmaszerował do środka szeroko uśmiechnięty Tomo, ubrany w lekko rozpiętą, skórzaną kurtkę, wygodne dżinsy i cieniutki sweter z wystającym jak szal kołnierzem, po czym przysiadł na stole, lustrując wszystkich spojrzeniem. Kiedy zauważył dziewczynę, puścił do niej oczko i pomachał ręką, odzywając się głośno:
- Cześć wam, chłopaki zaraz będą, ale na razie możemy posiedzieć i porozmawiać sami. - Tomo wziął w rękę niewielką butelkę wody, odkręcając fabrycznie zamknięty korek i pociągając spory łyk. - Nie jestem fanem klimatyzacji. - mruknął tak, że usłyszały go tylko osoby z pierwszych rzędów.
- Salut, papa Mofo! - chór Francuzów odpowiedział mu, na co jeszcze szerzej się uśmiechnął, poprawiając dłonią jeszcze nie do końca ułożone włosy.
- Co tam u was? Może... ty mi powiesz? - wskazał na drobniutką, góra dziesięcio-, no, może jedenastoletnią blondyneczkę, przytulającą do siebie pudełko z nadrukiem błękitnego nieba, a oprócz tego misia, ubranego w białą koszulkę z Triadą.
- C'est le premier concert de ma vie, je ne peux pas attendre! - uśmiech rozjaśnił jej twarz, kiedy wyrzuciła z siebie potok słów, wzbudzając zaciekawienie na twarzy gitarzysty i wybuch śmiechu wszystkich. - Désolé... - jęknęła, orientując się, jaką popełniła gafę. - To mój pierwszy koncert... i naprawdę nie mogę się już doczekać. - z silnym akcentem cicho przetłumaczyła wcześniej wypowiedziane zdanie.
- C'est la vie. Naprawdę, nie martw się, zrozumiałem cię. - patrząc na widownię, zaniósł się swoim popisowym śmiechem.
- J'aime revenir en France. - Jared w niedopiętych butach, spodniach rurkach, dżinsowej koszuli i naszyjniku z Orbis Epsilon wszedł do sali, wzbudzając tym pisk radości. Kilka metrów za nim szedł Shannon w ciemnych okularach i luźnym, wydzierganym przez mamę Leto swetrze. Kto inny zresztą mógłby zrobić na drutach takie wzorki?
- Kocham wracać do Francji. - Jonathan cicho odezwał się do stojącej obok Inés, która z radością się uśmiechnęła, słysząc tłumaczenie zdania.
- Kocham wracać do Francji. - Jonathan cicho odezwał się do stojącej obok Inés, która z radością się uśmiechnęła, słysząc tłumaczenie zdania.
- Poczekajcie, chcę potrenować mój francuski. - młodszy z braci na moment przerzucił się z powrotem na angielski, wyjaśniając swój plan. - Mam nadzieję, że mnie poprawicie, jeśli popełnię jakiś błąd, prawda?
- Oui! - z sali dobiegł czyjś głośny krzyk. Spojrzenia wszystkich przesunęły się na winowajczynię, wysoką, ciemnowłosą dziewczynę w długich warkoczach, koszulce z Mithrą, otoczoną glifami i spodnio - spódnicy,identycznej do tej, dawniej noszonej przez Jareda.
- Chodź tu. - długowłosy mężczyzna wskazał jej miejsce obok siebie, a gdy tylko podeszła, przytulił ją do siebie, w tłumie słysząc jęk zazdrości.
- Je m'appelle Jared, et vous?
- Je m'appelle Marie. Est un plaisir.
- Oh, merci. Où habitez-vous?
- Je m'appelle Marie. Est un plaisir.
- Oh, merci. Où habitez-vous?
- Je suis d'Vichy.
- Dobrze, nie rozpędzajmy się, ale chyba nie jest jeszcze z moim językiem aż tak źle?
- Całkiem nieźle. I podoba mi się twój akcent, brzmisz całkiem... ciekawie. - dziewczyna była bardzo bezpośrednia.
- Macie jakieś pytania? - Shannon, do tej pory jedynie obserwujący w milczeniu rozwój akcji, postanowił się włączyć do rozmowy.
- Shannon, czemu na twoim Instagramie jest tak mało zdjęć?
Perkusista popatrzył w dal, zerkając po chwili pytająco na brata.
- Ja myślę, że oni chcą po prostu więcej twoich selfie. - w odpowiedzi, niewiele myśląc, wyciągnął z kieszeni swetra telefon, stanął bokiem, obejmując poza samym sobą też część osób i zrobił zdjęcie, natychmiast umieszczając je na portalu. Kilka telefonów zadzwoniło w jednym momencie, na co lekko się zaśmiał. - Nawet macie powiadomienia. Co dzieje się z tym światem... - przyłożył dłoń do czoła z wymownym wyrazem twarzy.
- Kiedy będzie płyta z filmem z trasy "Into The Wild"?
- Wkrótce. - słynne "soon" zabrzmiało w ustach lidera jak zbyt długo duszone w sobie przekleństwo.
- Ale nagrania nie zginęły, prawda? - jeden z chłopaków wyraźnie usiłował dowiedzieć się więcej.
- Gdyby zginęły, nie mówiłbym "wkrótce", zresztą, z tego,co mi wiadomo, w tej chwili Bart Cubbins postanowił wybrać się na niewielki urlop, a w takiej sytuacji zmuszenie go do intensywnej pracy graniczy z cudem. Kiedy tylko uda mi się z nim rozmówić, zamierzam go nieco popędzić, bo wiem, że też czekacie... To co, teraz podpiszemy wasze drobiazgi? - uśmiechnął się i kilkoma długimi krokami przeszedł za stół, wygodnie rozsiadając się na krześle.
- Może mi pan to podpisać? - niziutka dziewczynka, której jako pierwszej udało dopaść się muzyków, ta sama, która wcześniej odezwała się do Tomo po francusku, podała Shannowi przytulankę. - Proszę, na koszulce, to mój mały Shannie.
- Hej, zobaczcie! - Shannon podniósł do góry misia, podanego mu przez dziecko, po czym pomachał jego niewielką łapką, zwracając się do tłumu, czekającego w ogonku przy stole. - To jest Shannie. Ma... czekajcie. - zmierzył dłonią zabawkę, mniej więcej określając jej wysokość. - Dwadzieścia centymetrów z hakiem i jest równie przystojny, co ja. - szeroko się uśmiechnął, słysząc chichot tłumu. - No, może jedyną różnicą jest to, że nie cierpi na uzależnienie od kawy.
Pierwotnie Inés z Jonathanem mieli zobaczyć cały pokaz z wydzielonej części sceny, wspólnie z osobami, które uczestniczyły w meet&greet, jednak niezupełnie chyba zasługiwali na takie same warunki, więc po dłuższym namyśle i propozycji Connie, która wymyśliła, że cały koncert spędzi w fosie, zdecydowali się oglądać przedstawienie po przeciwnej stronie, tuż zza przestrzeni, przygotowanej specjalnie dla Tomo.
Stopniowo światła nad głowami widowni zaczęły gasnąć, przez co przez szklany dach jeszcze lepiej było widać pełnię księżyca, górującego nad Paryżem.
W prawie absolutnych ciemnościach, panujących dookoła, słychać było głośne krzyki fanów, wymachujących świecącymi telefonami i kamerami, chcących nagrać każdy moment wieczoru. Fragment sceny przesłonięty był tkaniną, zza której na równi z głośnym dźwiękiem rozpoczynającego się koncertu, brzmienia nagranej orkiestry i w rytmie zwielokrotnionych uderzeń w bębny rozjarzyły się błękitne słupy światła.
Pisk widowni stał się prawie nie do zniesienia, po chwili jednak zmienił się płynnie w rytmiczne klaskanie. Nikt nie wiedział, co się dzieje, czemu tkanina nadal przesłania scenę jak gigantyczna kurtyna, a co najważniejsze, gdzie jest zespół, jednak w pewnym momencie przez głośniki dało się usłyszeć dość tajemniczy, silny, ale liryczny głos, na wpół wypowiadający, na wpół śpiewający z pasją słowa:
I will save you from yourself
Time will change everything about this hell
Nagle dłonie widowni skierowały się w stronę szerokich schodów, tych samych, po których Inés dzień wcześniej wspinała się z Shannonem, obserwując plac budowy, po których bardzo powoli schodził Jared w dużych, ciemnych okularach, ubrany w biało - czarny, szczelnie zapięty płaszcz.
Are you lost?
Can't find yourself?
You're north of Heaven
Maybe somewhere west of Hell?
Mężczyzna przystanął na podeście pomiędzy schodami a sceną, szeroko rozkładając ramiona w geście powitania i patrząc na piszczący tłum, po czym wyrzucił w górę zaciśniętą pięść i nieco szybszym krokiem dotarł na scenę, nim Shann zaczął grać drugą część Birth.
Ekran, będący tłem dla sceny, rozjarzył się w specjalnie przygotowanej na ten wieczór jednej z wielu animacji, ujawniając postaci, grające równocześnie na bębnach i sylwetkę Tomo, naciskającego na klawisze syntezatora, po chwili w huku bębnów odbierającego od kogoś gitarę i przerzucając sobie jej pasek przez ramię.
W jednej chwili materiał opadł na scenę, odsłaniając wszystko, co się na niej działo, a muzycy płynnie przeszli do kolejnej piosenki przy akompaniamencie słupów światła, które poruszając się, tworzyły skomplikowany układ różnych kształtów.
Jaredowi wystarczyło kilka sekund, by zachęcić tłum do skakania, a gdy w czasie refrenu wybiegł na podest, wirując z mikrofonem w dłoni, widownia chóralnie zaczęła śpiewać. Ciekawe, czyj to był koncert: Marsów, czy może raczej Echelonu, doskonale znającego każde jedno słowo?
Po kilku piosenkach długowłosy ściągnął z siebie białą marynarkę, znikając na moment w ciemnościach. Na scenie w tym momencie zastąpił go mężczyzna, ubrany w garnitur, z maską na twarzy, obracający na zmianę ręką i nogą lśniące koło o średnicy większej, niż jego wzrost, po czym sam do niego wszedł i jakimś magicznym sposobem po raz kolejny je rozpędził, obracając się szaleńczo w środku przy brzmieniu dźwięku kołysanki, wygrywanej przez pozytywkę.
- Twój tata ma tu takie zabawki? Przecież to pieśń umierającego łabędzia... - zauroczona Inés cicho odezwała się do Jonathana.
- Nie... to jedna z jego starych kołysanek, słuchali ich z wujkiem, kiedy byli dziećmi, a teraz to fragment jednej z piosenek z nowej płyty.
Światła rozbłysły na powrót, kiedy na scenie pojawił się Jared z gitarą akustyczną, głośno krzycząc coś do widowni, która natychmiast odpowiedziała piskiem.
- Bonsoir! Comment ça va? Je suis un Echelon!
Ekran, będący tłem dla sceny, rozjarzył się w specjalnie przygotowanej na ten wieczór jednej z wielu animacji, ujawniając postaci, grające równocześnie na bębnach i sylwetkę Tomo, naciskającego na klawisze syntezatora, po chwili w huku bębnów odbierającego od kogoś gitarę i przerzucając sobie jej pasek przez ramię.
W jednej chwili materiał opadł na scenę, odsłaniając wszystko, co się na niej działo, a muzycy płynnie przeszli do kolejnej piosenki przy akompaniamencie słupów światła, które poruszając się, tworzyły skomplikowany układ różnych kształtów.
Jaredowi wystarczyło kilka sekund, by zachęcić tłum do skakania, a gdy w czasie refrenu wybiegł na podest, wirując z mikrofonem w dłoni, widownia chóralnie zaczęła śpiewać. Ciekawe, czyj to był koncert: Marsów, czy może raczej Echelonu, doskonale znającego każde jedno słowo?
Po kilku piosenkach długowłosy ściągnął z siebie białą marynarkę, znikając na moment w ciemnościach. Na scenie w tym momencie zastąpił go mężczyzna, ubrany w garnitur, z maską na twarzy, obracający na zmianę ręką i nogą lśniące koło o średnicy większej, niż jego wzrost, po czym sam do niego wszedł i jakimś magicznym sposobem po raz kolejny je rozpędził, obracając się szaleńczo w środku przy brzmieniu dźwięku kołysanki, wygrywanej przez pozytywkę.
- Twój tata ma tu takie zabawki? Przecież to pieśń umierającego łabędzia... - zauroczona Inés cicho odezwała się do Jonathana.
- Nie... to jedna z jego starych kołysanek, słuchali ich z wujkiem, kiedy byli dziećmi, a teraz to fragment jednej z piosenek z nowej płyty.
Światła rozbłysły na powrót, kiedy na scenie pojawił się Jared z gitarą akustyczną, głośno krzycząc coś do widowni, która natychmiast odpowiedziała piskiem.
- Bonsoir! Comment ça va? Je suis un Echelon!
- No nie... Tata znów zaczyna po francusku, to nie wygląda najlepiej... - Jonathan zaśmiał się, patrząc na Tomo, który spojrzał przez moment na parę z wymowną miną, widząc, jak jego przyjaciel łapie instrument i zaczyna śpiewać jedną z francuskich piosenek ludowych.
Alouette, gentille alouette,
Alouette, je te plumerai.
Zgromadzony tłum patrząc na lidera, natychmiast zaczął głośno śpiewać refren, śmiejąc się przy tym do rozpuku.
Je te plumerai la tête,
Je te plumerai la tête!
Je te plumerai la tête!
- Wystarczy, wystarczy, a teraz chcę usłyszeć każdy głos na tej sali, zróbcie hałas! Un, deux, trois! - wyrzucił do przodu ręce z mikrofonem, słuchając radosnego wrzasku. - Jeszcze raz, głośniej! - szeroko uśmiechnął się, widząc chętną reakcję publiczności. - To wspaniałe, naprawdę!
Potrzebuję pomysłów, może ktoś chce wejść na scenę? Z prawej? - przykładając dłoń do czoła, spojrzał na sektor, w którym nagle podniosły się dziesiątki, jeśli nie setki dłoni. - To może ktoś z lewej? - sytuacja się powtórzyła, może jedynie pisk był głośniejszy, niż mogło się wydawać. - Ty, w różowych włosach i koszulce z Triadą, chodź tu, puśćcie ją! - wskazał wyciągniętym palcem na dziewczynę, podskakującą do góry, a po dłuższej chwili na chłopaka w waniliowym irokezie. - Chodźcie oboje! Dobrze się bawicie? Gdzie jesteście, zgaduję, że muszę chyba na was zaczekać... - drepcząc po scenie, przekomarzał się z szalejącym pod sceną tłumem. - Czas ucieka, tu poza mną jest chyba jeszcze dziesięć tysięcy osób, nie, skądże, nikt na was nie czeka! - w odpowiedzi usłyszał dobiegający z tylnych sektorów wrzask, popędzający zaproszoną dwójkę. - A tak poza tym, uwielbiam wasze kartki. - najpierw wskazując w kierunku osób, trzymających w rękach arkusze, wokalista na chwilę odwrócił się od tłumu, opierając jedną rękę na biodrze, odchodząc kilka kroków, po czym słysząc krzyk "witaj w domu", wydobywający się z setek gardeł, teatralnie się odwrócił, patrząc na tłum z wyciągniętymi w jego stronę rękoma, po czym przyłożył dłoń do serca, uśmiechając się i bezgłośnie wypowiadając "dziękuję". Składając ręce, ukłonił się na moment, a kilka sekund później podeszli do niego zaproszeni na scenę fani.
- Cześć, moi przyjaciele! Chodźcie, przytulimy się! - zgarnął w ramiona dwójkę, na co tłum zareagował zbiorowym jękiem. - Tak świetnie jest was tu zobaczyć... Jak się nazywasz? - przysunął mikrofon do ust chłopaka.
- Marcel. - pomachał ręką do tłumu.
- Skąd jesteś?
- Z Paryża!
- Nareszcie ktoś miejscowy mi się trafił! - Jared głośno zaczął się śmiać. - Od tak dawna... A ty? - spytał dziewczynę. - Jak masz na imię?
- Elena.
- Elena, ty też jesteś z Paryża?
- Nie, ja przyjechałam z Niemiec.
- Jak myślisz, powinniśmy zagrać coś jeszcze, czy może już kończyć? Nie nudzi ci się? - zwrócił się do chłopaka, szeroko się uśmiechając. Wiele razy słyszał i widział na własne uszy i przerażająco błękitne oczy, że Thirty Seconds To Mars jako jeden z nielicznych zespołów ma tak wspaniały kontakt z widownią, często pokonującą wiele kilometrów, by móc zobaczyć się z przyjaciółmi, lepiej, rodziną, przeżywającą podobne emocje pod sceną. Kiedy wypowiedział ostatnie zdanie, tłum zaczął szaleńczo piszczeć.
- Żartujesz? - blondwłosy wykrzyczał do mikrofonu, wzbudzając pod sceną kolejną falę śmiechu.
- Nie, nie żartuję. Podoba mi się twój naszyjnik. - wziął w dłoń niewielką, błękitną Triadę, którą chłopak miał przewieszoną na szyi.
- To od mojej dziewczyny... Julie, dziękuję! Tak bardzo ci dziękuję, kocham cię! - nim muzyk zdążył odebrać mu mikrofon, wypowiedział te słowa kilka razy, patrząc w jej stronę.
- Jakie to słodkie... - mężczyzna odwrócił się w stronę Eleny, odzywając się do niej. - Ja ciebie też kocham, piękna!
Widownia zareagowała entuzjastycznym piskiem, kiedy wyszedł kilka kroków do przodu, zwracając się do publiczności.
- Tak naprawdę, to kocham was wszystkich. - wyszczerzył się do widowni, wskazując dłonią na wszystkich i budząc w tłumie zbiorowy jęk zachwytu, który stał się na czas koncertu praktycznie jednym organizmem, doskonale się bawiąc. - Chodźcie!
Nad sceną i widownią nagle zgasły wszystkie światła, kiedy Jared pociągnął za sobą Francuzów, a na scenie pojawili się dwaj mężczyźni z równoważnią, lub widzianym z daleka urządzeniem, przypominającym wagę, stawiając ją na środku sceny i podskakując, raz jeden, raz drugi, wybili się nawzajem w powietrze, wykonując w nim wymachy, salta i szpagaty przy akompaniamencie kolejnego pokazu świetlnego i mnóstwa animacji, wyświetlających się z dużą prędkością na ekranie. Nastolatkom, wpatrującym się w akrobację szeroko otwartymi oczyma na moment zaparło dech, kiedy jeden z gimnastyków opadł na ziemię, wykonując szybki przewrót w tył i wstając bez szwanku; to było coś wyjątkowego, w teorii niewyobrażalnego, jednak w praktyce, jak było widać, możliwego. Jonathan wziął przyjaciółkę w ramiona, tuląc ją do siebie jak kiedyś, kiedy jeszcze była tak zagubiona, jak mała dziewczynka, głaszcząc jej włosy i pokazując jej, że wszystko skończyło się dobrze, bo akrobaci żwawo wybiegli ze sceny, wcześniej się kłaniając. Rzeczywiście, to nie był tylko koncert, a idealnie zebrany ze sobą pokaz świateł, muzyki, choreografii, wszystko było zaplanowane co do sekundy, każdy najdrobniejszy szczegół pozwalał jeszcze bardziej wczuć się w atmosferę czasu, tak przepełnionego sztuką.
- Chyba musimy się już pożegnać... - Jared wrócił na scenę, tęsknie spoglądając na falujący zgodnie tłum. - Bardzo chciałbym jeszcze dłużej z wami tu być, ale za trzy dni gramy kolejny koncert i musimy jeszcze dojechać do Włoch... Mam pytanie: kto będzie bawił się w Rzymie z Thirty Seconds To Mars?
W powietrze uniosło się kilkanaście rąk, szaleńczo wymachując i piszcząc. Tak, to były właśnie te chwile, kiedy wierzył w misję, w dzieło, które stworzyli wspólnie z Shannonem i Tomo, a wcześniej również z Mattem na przestrzeni lat, a co najważniejsze, w najlepszych przyjaciół, których łączyła prawdziwa więź, tak silna, tak bardzo bliska... Jak w rodzinie, wspierającej się zarówno w dobrych, jak i tych złych chwilach.
- Kto zna piosenkę Do Or Die, niech podniesie ręce! - widząc szaleńczą reakcję tłumu, zaczął śpiewać fragment refrenu.
And the story goes on...
On...
On...
That's how the story goes...
Nad sceną i widownią nagle zgasły wszystkie światła, kiedy Jared pociągnął za sobą Francuzów, a na scenie pojawili się dwaj mężczyźni z równoważnią, lub widzianym z daleka urządzeniem, przypominającym wagę, stawiając ją na środku sceny i podskakując, raz jeden, raz drugi, wybili się nawzajem w powietrze, wykonując w nim wymachy, salta i szpagaty przy akompaniamencie kolejnego pokazu świetlnego i mnóstwa animacji, wyświetlających się z dużą prędkością na ekranie. Nastolatkom, wpatrującym się w akrobację szeroko otwartymi oczyma na moment zaparło dech, kiedy jeden z gimnastyków opadł na ziemię, wykonując szybki przewrót w tył i wstając bez szwanku; to było coś wyjątkowego, w teorii niewyobrażalnego, jednak w praktyce, jak było widać, możliwego. Jonathan wziął przyjaciółkę w ramiona, tuląc ją do siebie jak kiedyś, kiedy jeszcze była tak zagubiona, jak mała dziewczynka, głaszcząc jej włosy i pokazując jej, że wszystko skończyło się dobrze, bo akrobaci żwawo wybiegli ze sceny, wcześniej się kłaniając. Rzeczywiście, to nie był tylko koncert, a idealnie zebrany ze sobą pokaz świateł, muzyki, choreografii, wszystko było zaplanowane co do sekundy, każdy najdrobniejszy szczegół pozwalał jeszcze bardziej wczuć się w atmosferę czasu, tak przepełnionego sztuką.
- Chyba musimy się już pożegnać... - Jared wrócił na scenę, tęsknie spoglądając na falujący zgodnie tłum. - Bardzo chciałbym jeszcze dłużej z wami tu być, ale za trzy dni gramy kolejny koncert i musimy jeszcze dojechać do Włoch... Mam pytanie: kto będzie bawił się w Rzymie z Thirty Seconds To Mars?
W powietrze uniosło się kilkanaście rąk, szaleńczo wymachując i piszcząc. Tak, to były właśnie te chwile, kiedy wierzył w misję, w dzieło, które stworzyli wspólnie z Shannonem i Tomo, a wcześniej również z Mattem na przestrzeni lat, a co najważniejsze, w najlepszych przyjaciół, których łączyła prawdziwa więź, tak silna, tak bardzo bliska... Jak w rodzinie, wspierającej się zarówno w dobrych, jak i tych złych chwilach.
- Kto zna piosenkę Do Or Die, niech podniesie ręce! - widząc szaleńczą reakcję tłumu, zaczął śpiewać fragment refrenu.
And the story goes on...
On...
On...
That's how the story goes...
Nie musiał długo czekać, wystarczyła chwila.
- Do Or...
- Die!
- Do Or...
- Die! - tłum krzyczał tytuł z całej siły, piszcząc, podskakując i bawiąc się w strumieniach światła, poruszających się po widowni. Gdy wybiegł na równi z kolejnym rozjarzeniem się błękitnych świateł, w rękach trzymał francuską flagę na długim kiju, a we wstępie do piosenki, skacząc i obracając się dookoła własnej osi, tkanina furkotała za nim jak długa, trójkolorowa wstęga.
In the middle of the night
When the angels scream
I don't wanna live a lie that I believe
Time to do or die
I will never forget the moment, the moment
I will never forget the moment...
- Naprawdę, nigdy tego nie zapomnę, to jest niemożliwe! - Inés podskakiwała równie wysoko, co Tomo z gitarą, kolejnymi susami i obrotami z instrumentem w dłoniach pokonujący kolejne metry sceny.
- On... on... on... that's how the story goes! - śpiew, wydobywający się z setek gardeł, w tym jednego, chyba najważniejszego tego wieczoru, był przepełniony tak ogromną radością, że gdy widzieli zaledwie przez ułamki sekund twarz ojca Jonny'ego, uśmiech nie znikał z niej ani na sekundę. Biegał po scenie, wymachiwał wokół flagą, a jego długie włosy powiewały przy każdym skoku, lśniąc w światłach sceny.
Fate is coming, that I know
Time is running, got to go
Fate is coming, that I know
Let it go
Hear me now
Under the banner of heaven
We dream out loud
Do or die, and the story goes...
That's how the story goes...
Kiedy zgasły światła, z widowni odezwał się pisk i huk braw, trwający jakieś pięć minut. Taki wieczór, magiczna noc nie mogła jednak trwać wiecznie, więc w świetle kilku niewielkich lamp wszyscy zeszli na zaplecze, a Jonathan jeszcze przez moment pozostał z płaczącą z radości Inés.
- Gdyby mój tata teraz cię zobaczył, byłby szczęśliwy. Tak naprawdę to, co liczy się dla niego najbardziej, to właśnie ja czy ty, nasza radość i to, że może nam pomóc spełniać nasze wspólne marzenia. - chłopak przytulił do siebie dziewczynę, uśmiechając się w niebo. W świetle księżyca, które dostawało się do wnętrza przez szklany dach, widać było ich złączone ze sobą w uścisku sylwetki i łzy radości, lśniące na jej policzkach.
- Chodź, bo nas tu zostawią. - ciemnowłosa pociągnęła chłopaka w stronę schodów, prowadzących na backstage, z lekka chichocząc.
------------------------------------
Tak, wiem, że zmieszałam ze sobą kawałki różnych koncertów, ten z Grand Palais, ten z Impactu, na którym niestety nie byłam, na pewno któryś z Niemiec... w sumie dużo ich. Atmosfera, jaką czuję, oglądając tylko na monitorze te wspaniałe chwile, była dla mnie największą inspiracją do napisania tego rozdziału, myślę, że wyjątkowego nie tylko dla mnie. Mam nadzieję, że udało mi się choć w niewielkim stopniu przenieść to, co czułam w głębi serca...
Za błędy we fragmentach w języku francuskim przepraszam, nie uczę się go, a pisząc rozdział korzystałam z pomocy tłumacza, który mógł być nieco niedokładny.
Jak zwykle proszę o opinie ;)
Za błędy we fragmentach w języku francuskim przepraszam, nie uczę się go, a pisząc rozdział korzystałam z pomocy tłumacza, który mógł być nieco niedokładny.
Jak zwykle proszę o opinie ;)
O BOZE BOŻE BOŻE. NAJLEPSZY ROZDZIAŁ EVER, KOCHANA!
OdpowiedzUsuńNawet nie wiem, jak wyrazić mój zachwyt tym fragmentem. N i e s a m o w i t e. Koncert opisany tak genialnie, wszystko tak idealne, że aż tak mi się dziwnie zrobiło, kiedy zobaczyłam koniec rozdziału, tak bardzo chciałam jeszcze i jeszcze, o matko...
Po prostu brawa, konfetti, ukłony, cokolwiek. Kawał dobrej roboty!
Oglądałam akurat ostatnio koncert Marsów i opisałaś to tak cudownie, że przed oczami miałąm właśnie ten występ, dziewczyno, jesteś genialna.
Jeszcze w dodatku wczoraj przyszły moje bilety na chłopaków w Rybniku i już żyję tylko tym i w ogóle jedno wielkie aasdkljasdlkjasj. Dziękuje za ten rozdział, naprawdę!
dziś może taki nietypowy ten komentarz, ale nie mam słów na tę perfekcję, uwierz mi XDD
jeszcze jedno: nie musisz mnie informować o nowych rozdziałach, obserwuję twój blog, więc na stronie głównej bloggera zawsze mi się wyświetla, gdy jest coś nowego, spokojnie, nic nie przegapię ;)
weny i błaaagam, więcej opisów koncertów! może pokusisz się kiedyś o taki właśnie, tylko Linkinowy?
pozdrawiam!
Dziękuję, dziękuję, jeszcze raz dziękuję za przemiłe słowa :D Zatkało mnie, serio :D
UsuńMiłej zabawy w Fish City, kiedy ty będziesz skakać w tłumie na Night Of The Hunter, ja będę siedzieć w gorącej Hiszpanii i wygrzewać wszystkie kości po Ksawerym i paskudnej zimie :) I rzecz jasna, na pewno pisać w wolnych od pracy chwilach.
Życzę miłej zabawy :D
I dziękuję za informację - nie będę ci dłużej spamiła :)
Co do opisów koncertów... może kiedyś? Nie wiem jeszcze.
Pozdrawiam,
S.
Za miesiąc będę miała okazję (znowu!) naładować się tą energią z Marsa! And the story goes on! Ale mi wkręciłaś piosenkę! Uwielbiam to ich zaangażowanie z Echelonem ( chociaż wolałam ich kiedyś, zanim wymyślili VyRT'y i M&g, kiedyś było Sign Line i każdy miał okazję dostać autograf ) co nie zmienia faktu, że są cudowni i ich koncerty są magiczne. Haha, przypominałaś mi wywiad jak Jared śpiewał Allouette :D Matko, nie dociera chyba do mnie, że został tylko miesiąc, a ja mam bilet na Golden Circle, jakby mi się udało dostać podczas UITA na scenę to chyba bym umarła :D W każdym badź razie rozdział świetny i dzięki za miłe nastrojenie mnie na weekend ;)
OdpowiedzUsuńMiłej zabawy :D
UsuńMiesiąc zleci bardzo szybko, w to nie wątpię.
VyRTy i M&G to pomysł Jaya, to on w okresie Artifact szukał metody, żeby odbić się od dna zafundowanego Marsom przez EMI - ale to wiesz na pewno :D
Dziękuję za miłe słowa :)
S.
Musiałam trochę nadrobić, bo kompletnie wypadłam z tematu. Zaniedbałam, cholera :/
OdpowiedzUsuńŚwietnie opisany cały przebieg koncertu... wgl. bardzo podoba mi sie Twój styl pisania, to jak opisujesz. Dobrze, że zmieszałaś, połączyłaś ze sobą różne występy, stało się to zgodną całością :) Mi się podobało. A zwłaszcza ta końcówka rozdziału. Aż się uśmiechnęłam.
- a co do tego francuskiego to też nie znam, więc nawet jeżeli był błąd to i tak było dobrze :)
Życzę dużo weny, pozdrawiam <3
Dziękuję, że zaglądasz :)
UsuńJak na razie na brak weny nie mogę narzekać, więc wkrótce chyba pojawi się nowy rozdział :)
Cóż,okazuje się,że wszyscy lubią koncerty ;) - nigdy na żadnym nie byłam,więc to była dla mnie w pewien sposób czarna magia :)
Dzięki za miłe słowa,wierzę że kolejnym fragmentem Cię nie zawiodę ;)
S.